22-07-2018, 19:52:48
Ahoj!
Jakoś wkrótce po rozpoczęciu wakacji tak się złożyło, że musiałem pojechać załatwić pewną sprawę. Ot tak, pojechać z punktu A do punktu B i już.
Po drodze, całkowicie przypadkowo zajechało mi się na złom i, jak to zwykle bywa przy takich niezaplanowanych odwiedzinach, czekały na mnie jakieś fanty. W stercie złomu ujrzałem resztki Jubilata (krzywe, odkręciłem sobie kilka rzeczy i poszły du huty) oraz pewne Wigry 3. Wydobyłem je z hałdy, o mały włos się przy tym nie zabiłem o kawał jakiejś wystającej blachy i przywlokłem dziada do domu.
Borze jak ja już dawno nie miałem tak zwyczajnego roweru!
Czerwień meksykańska, rocznik '85. Klasyka. Rzeczą, która pierwsza rzuciła się w oczy był wygięty widelec. Poszedł do tyłu jak gdyby z plasteliny wykonanym on był... ale rama jest prosta (no, prawie, ale o tym później).
Uwagę zwraca też nadprzeciętnie dobry stan lakieru i, doprawdy, minimalne zużycie elementów eksploatacyjnych. Jegomość ów życie musiał mieć bardzo krótkie i intensywne, a po małym detalingu prezentuje się następująco.
Rower wyczyściłem, przesmarowałem, wymieniłem rąbnięty wideł (pod kolor miałem tylko polift, ale w tym roczniku jest on również prawidłowy), uzupełniłem braki i w historycznym dniu, jakim jest 22 lipca odbył się chrzest bojowy.
I to by było na tyle. A nie, jeszcze jedno. Rower ten (na razie) ze mną zostaje nie tylko ze względu na bardzo atrakcyjny stan, ale również na olbrzymie walory edukacyjne. W życiu miałem jakoś koło 160 rowerów, widziałem tysiące, ale słowo daję, tak fatalnego, poniedziałkowego egzemplarza jeszcze nie miałem. Jest po prostu koszmarny, spawy są żenujące, składak jest dwuśladem, a każda rurka idzie w innym kierunku, co daje efekt jamnika próbującego ugryźć swój ogon. Jeśli ktoś będzie mi się roztkliwiał nad wspaniałością polskiego przemysłu rowerowego i wzdychał
"a kiedyś to robili", pokażę mu tego potwora. Zmieni zdanie.
Jakoś wkrótce po rozpoczęciu wakacji tak się złożyło, że musiałem pojechać załatwić pewną sprawę. Ot tak, pojechać z punktu A do punktu B i już.
Po drodze, całkowicie przypadkowo zajechało mi się na złom i, jak to zwykle bywa przy takich niezaplanowanych odwiedzinach, czekały na mnie jakieś fanty. W stercie złomu ujrzałem resztki Jubilata (krzywe, odkręciłem sobie kilka rzeczy i poszły du huty) oraz pewne Wigry 3. Wydobyłem je z hałdy, o mały włos się przy tym nie zabiłem o kawał jakiejś wystającej blachy i przywlokłem dziada do domu.
Borze jak ja już dawno nie miałem tak zwyczajnego roweru!
Czerwień meksykańska, rocznik '85. Klasyka. Rzeczą, która pierwsza rzuciła się w oczy był wygięty widelec. Poszedł do tyłu jak gdyby z plasteliny wykonanym on był... ale rama jest prosta (no, prawie, ale o tym później).
Uwagę zwraca też nadprzeciętnie dobry stan lakieru i, doprawdy, minimalne zużycie elementów eksploatacyjnych. Jegomość ów życie musiał mieć bardzo krótkie i intensywne, a po małym detalingu prezentuje się następująco.
Rower wyczyściłem, przesmarowałem, wymieniłem rąbnięty wideł (pod kolor miałem tylko polift, ale w tym roczniku jest on również prawidłowy), uzupełniłem braki i w historycznym dniu, jakim jest 22 lipca odbył się chrzest bojowy.
I to by było na tyle. A nie, jeszcze jedno. Rower ten (na razie) ze mną zostaje nie tylko ze względu na bardzo atrakcyjny stan, ale również na olbrzymie walory edukacyjne. W życiu miałem jakoś koło 160 rowerów, widziałem tysiące, ale słowo daję, tak fatalnego, poniedziałkowego egzemplarza jeszcze nie miałem. Jest po prostu koszmarny, spawy są żenujące, składak jest dwuśladem, a każda rurka idzie w innym kierunku, co daje efekt jamnika próbującego ugryźć swój ogon. Jeśli ktoś będzie mi się roztkliwiał nad wspaniałością polskiego przemysłu rowerowego i wzdychał
"a kiedyś to robili", pokażę mu tego potwora. Zmieni zdanie.